Razem z kolegami z Oddziału , Andrzejem Grodnym i Piotrem Ropkiem , od jakiegoś już czasu penetrujemy podczas kolejnych wakacji współczesny światek gołębiarski Belgii i Holandii . Nie potrzebuję chyba podkreślać , z jak ogromną dla siebie satysfakcją .
Tę wspaniałą możliwość daje nam bliski kontakt z firmą Travipharma , z którą współpracuję, a z którą , jak się okazało , współdziała też – ba, przyjaźni się! – czołówka hodowców z tamtych krajów . Dzięki temu mogliśmy już poznać i odbyć długie rozmowy z wieloma z nich . Kilku udało mi się nawet „sprzedać” na tych łamach – mam nadzieję , że z pożytkiem dla Czytelników. Chciałbym przypomnieć , że w nr 12/2010 prezentowałem tu Rika Rosa , w nr 2/2011 – Harma Vredewelda , a ostatnio , w nr 3 / 2012 – Gerarda Schalkwijka , właściciela Travipharmy , ale i znakomitego hodowcę. A oto kolejny wybitny hodowca stamtąd.
Zacznę jednak z daleka. Otóż kilka razy zdarzyło się nam , że gdy w trakcie wizyty u tego czy innego z wybitnych tamtejszych hodowców mówiliśmy o nawiązanych już kontaktach , padało z jego strony ni to pytanie ni stwierdzenie : a u Martina van Zona nie byliście… Tak , to było zawsze ni to pytanie , ni stwierdzenie , przy tym najwyraźniej – stwierdzenie oczywistości , bo gdy odpowiadaliśmy , że nie , słyszeliśmy zawsze : tak , to niełatwe , ale starajcie się, może się wam uda , bo naprawdę warto… Co do tego , że warto nie mieliśmy wątpliwości od czasu , gdy o nim usłyszeliśmy po raz pierwszy . To było chyba u Vredewedela , który powiedział nam , że 80 proc. jego znakomitych gołębi to potomkowie ptaków od Martina van Zona! I nie szczędził słów najwyższego uznania , a nawet podziwu . Potem okazało się , że nie tylko on.
Ale nasz opiekun z Travipharmy , Gerard Schalkwijk , choć gotów nam zawsze nieba przychylić , na wizytę u Martina nadziei nie dawał . Kiedyś dobrze się znali , bo ich ojcowie pochodzili z tej samej miejscowości, z Ijsselstein , ale od wielu już lat nie utrzymują żadnych kontaktów . Z tego , co o nim Gerard mówił wynikało , że Martin w ogóle za bliższymi kontaktami z gołębiarskim środowiskiem nie przepada. Co do tego zresztą zgodni byli i inni nasi rozmówcy . Ale , jak się okazało , nie tylko z tego powodu owo środowisko , niezwykle wysoko ceniąc „gołębiarskie talenty” Martina , uważa go jednak za człowieka jakby trochę „odjechanego” , chodzącego własnymi drogami i jakby na wariackich papierach. Powodów jest więcej , o czym mieliśmy możliwość przekonać się osobiście .
Bo nasz przyjaciel podjął jednak starania i udało mu się jakoś przekonać Martina, choć trwało to prawie rok . I oto pewnego dnia przy okazji kolejnej wizyty w Holandii jedziemy we czwórkę do Nooit Gedacht , gdzie mieszka ten – zdaniem „środowiska” – niewątpliwie znakomity hodowca , ale „kontrowersyjny” człowiek . Jesteśmy pełni obaw co do tego , jak nas przyjmie i czy w ogóle przyjmie. Po tym , co nam o nim słyszeliśmy , wszystko jest przecież możliwe.
Dojeżdżając do celu widzimy , że jeśli Martin to istotnie taki ekscentryk , jak powiadają , to – miejsce , które wybrał na swą siedzibę w pełni to potwierdza. Nooit Gedacht to po prostu Park Narodowy ( jego nazwa znaczy ponoć coś w rodzaju : nigdy nie myślałem , że tak się stanie) , a drewniany dom i gołębniki Martina to jedyne tu budowle. Dookoła drzewa , pełne świergotliwego ptactwa ( jastrzębi , dowiemy się za chwilę , też ) i woda , woda, woda … Bo to park wodny , od XV wieku – do dziś! – miejsce polowań na ptaki właśnie . Jak te ciągle tu odbywane polowania mają się do roli parku narodowego , które ten wodny obszar pełni , nie dociekaliśmy . U nas to niewyobrażalne…
Gospodarz wita nas niespecjalnie wylewnie , ale uprzejmie i od razu dowiadujemy się , że z hodowcami z Polski , i w ogóle z naszej części Europy , styka się po raz pierwszy . Owszem , był kiedyś u niego Czech , pamięta nawet jego nazwisko: Zdenek Pavlik , ale to Czech mieszkający w Niemczech… Jak to się stało , że mieszka w tym Parku ? Chętnie wyjaśnia : przez wiele lat był jego pracownikiem , potem zarządcą i ten dom był jego siedzibą , a ponieważ to miejsce bardzo polubił i bardzo ono odpowiada jego charakterowi , to gdy przechodził na emeryturę ( ma 62 lata) zrobił wszystko , by ów dom przejąć na własność . Udało się.
Jak na kogoś z opinią „trudno dostępnego” jest zadziwiająco rozmowny. I sporo mówi o sobie . A to , co mówi , utwierdza nas w przekonaniu , że spotykamy się z człowiekiem o niebanalnej osobowości. Jako 16-latek został zawodowym żołnierzem, ale tę żołnierską przygodę zakończył już po 6. latach i niedługo potem podjął pracę strażnika we wspomnianym Parku , z czasem zaś , jak już wspomniałem , został jego zarządcą . Dziś ma lat 62 i jest emerytem. Do pewnego czasu bon vivant , „człowiek rozrywkowy”, jak to sam określa , nie stroniący od alkoholu i dziewcząt – a nawet wprost przeciwnie! – pod wpływem pewnego niezwykłego przeżycia , rodzaju wizji , przeżywa głęboki przełom duchowy i zaczyna inaczej patrzeć na swoje życie , szukać jego głębszego sensu. Trwa to do dziś. Bada np. pod tym kątem różne religie , począwszy oczywiście od chrześcijaństwa: przez jakiś czas pilnie uczęszczał na nabożeństwa , systematycznie 3 razy w tygodniu studiował Biblię , kilka razy pielgrzymował do Ziemi Świętej … Tej jego pasji jakoś nie mogła „strawić” żona , więc się rozstali. Przypadkiem poznał kiedyś dziewczynę z Kanady , gnaną po świecie – jak się okazało – takim samym „metafizycznym niepokojem” i zyskał w niej na wiele lat partnerkę do dociekań i pielgrzymek , np. do maryjnych sanktuariów . Potem było zgłębianie islamu , zresztą i rychłe rozczarowanie nim ; to samo z buddyzmem . W ostatnim czasie zainteresował się , jak mi się wydaje , religią naszych „starszych braci w wierze” , bo – jak się przypadkiem dowiedziałem – kilka tygodni temu uczestniczył w tradycyjnym „marszu żywych” w Oświęcimiu , czczącym pamięć miliona Żydów zamordowanych w obozie Auschwitz- Birkenau . Niestety , nie zasygnalizował nam tej swojej wizyty w naszym kraju; szczerze żałujemy, że nie mogliśmy go u nas powitać…
„Gołębiarski życiorys” Martina rozpoczyna się od przypadkowo przez niego znalezionego na mieście osłabionego gołębia . Miał wtedy 8 lat . Pomysł , żeby ptaka zatrzymać w domu matce się zdecydowanie nie spodobał , ale zyskał poparcie ojca – stolarza. W przyległym do domu magazynie sam sklecił dla niego gołębnik , a potem dokupił kilka jeszcze gołębi, jako że zainteresował się nimi także i on . A nie przestał się nimi zajmować i wtedy , gdy syn był w wojsku . Ale gdy Martin wrócił „do cywila” , a niedługo potem ożenił się – rozpoczął od nowa własną hodowlę . A rozpoczął ją od dwu gołębi , które trzymał … w mieszkaniu , przekonawszy świeżo poślubioną żonę, że to lepsze od papug , których chciała ona. Wkrótce powód do konfliktu ustał , bo okazało się , że jego dostawca oleju opałowego też się interesuje gołębiami , założyli więc spółkę z gołębnikiem , usytuowanym na posesji tego drugiego. Trwało to kilka lat , w międzyczasie brat ojca poznał go z jednym z wybitnych hodowców belgijskich, a tenże okazał się dla Martina niewyczerpanym źródłem wiedzy o gołębiach i ich lotowaniu , na której opiera się do dziś , twierdzi nawet , że to klucz do jego hodowlano-lotowych sukcesów . A zaczęły się te sukcesy , można powiedzieć , błyskawicznie , bo tuż po założeniu własnego już , 3-metrowej długości gołębnika : było to 2. miejsce w mistrzostwie Południowej Holandii ( mistrzem został wtedy Piet de Werd, właściciel dużej stacji hodowlanej!). W kilka lat potem , już w latach 80. Martin wchodzi w kolejną spółkę , tym razem z sąsiadem i bardzo dobrym hodowcą , Ronem de Jong. Mają sporo sukcesów w lotach na długich dystansach , z Barcelony , z San Vincent…
Spółka rozpadła się , bo Martin przeniósł się wraz z ptakami do Goudy ( tej od sera!) , gdzie nabył dom , ale , jak się okazało , też nie na długo , bo po trzech latach dom sprzedał i podjął tę pracę w Parku Nooit Gedacht . Tu zaczął się nowy i najważniejszy rozdział jego gołębiarskiego życiorysu. Szybko dochował się stadka gołębi uniwersalnych , „ na cały program” , którymi prawie z roku na rok zdobywał i zdobywa – jak to się powiada – wszystko , co jest do zdobycia . Kiedyś w ich związkowym czasopiśmie „ De Duif” była rubryka : „Powtórz to jeszcze raz” , w której odnotowywano nazwiska tych , którzy powtarzali swoje sukcesy z poprzednich lotów i z poprzednich sezonów. W pewnym momencie zaczęła się tam pojawiać wzmianka : „nie bierze się pod uwagę lotów Martina van Zona” . Z uzasadnieniem : bo musiałby być w tym spisie ciągle na pierwszym miejscu… Zdarzało się np. nieraz , że koszował 14 gołębi i miał na klubowej liście 12 pierwszych miejsc , choć współzawodniczył z niezłymi mistrzami , którzy na ten lot wysyłali i po 100 gołębi. Zdarzyło się nawet , że został mistrzem swego kraju… Zrozumiale chyba , że w tej sytuacji koledzy z klubu niespecjalnie za nim przepadali. Do tego stopnia , że od jego szefa pewnego zimowego dnia otrzymał pismo , w którym powiadomiono go , że wolą ogółu przestał być członkiem tego klubu . To było jeszcze w czasie , gdy pędził ów „rozrywkowy” tryb życia. Przyczyn decyzji nie podano , ale sprawa była na tyle przejrzysta , że po energicznej interwencji ją unieważniono.
Skądś to znamy ! Ale sprawa potoczyła się inaczej , niż ta z Markiem Rzepką w Oddziale Tarnów przed rokiem : prezes klubu , nazywa się Willi Bruij i jest niezłym hodowcą , założył … nowy klub. I w ciągu dwu lat „przeciekli” do niego wszyscy członkowie starego. Martin van Zon został sam i siłą rzeczy musiał przenieść się do innego klubu ( lotuje w nim z przeszło 200 kolegami). Francja elegancja , można powiedzieć…
Jego lotowe sukcesy trudno zliczyć. Może tylko o ostatnim sezonie. Wypadł słabo , bo Martin regularnie nie koszował ze względu na nie najlepsze zdrowie. A mimo to zajął w regionie Południowej Holandii 12.pozycję w jednodniowym locie na długim i 13. w locie na średnim dystansie , był też 5. w lotach młodych ( ale przed W. de Brujnem , K. Bosua oraz P. i P. van de Mervea! ) .
Podkreślić chcę jednak rzecz zadziwiającą : on te wszystkie swoje sukcesy osiąga tak jakoś , powiedziałbym , mimochodem… Bo , jak mówi, a potwierdzają to inni , poświęca swym ptakom najwyżej… 5 procent swego wolnego czasu i uważa , że więcej nie trzeba . Śmieje się , że to 2-3 proc. tego , co gołębiom poświęca taki Ian Overkerk , bo on – zdaniem Martina – swym ptakom poświęca aż … 150 proc. swego czasu! Ale , dodaje , ma też znakomite wyniki…
W czym tajemnica? Chyba w jakości jego stada. I tym w czymś jeszcze , co trzeba określić , jako jego – genialną wprost – intuicję , wyczucie wartości ptaka i jego możliwości – lotowych i rozrodczych. To ta intuicja pozwoliła mu właśnie zgromadzić w gołębniku wyhodowaną już przez siebie wspaniałą kolekcję ptaków . Ma „coś w rękach” , jak to się mówi , słynie z tego od dawna . Ot , poprosił go kiedyś o ocenę swego stadka też dziś już niezły hodowca , …???….. : jeśli chcesz mieć satysfakcję ze swego stada – powiedział mu Martin po zapoznaniu się z jego gołębiami – zatrzymaj te 9 , resztę usuń. A te 9 to było niecałe 10 proc. stada! Mocno się tym zafrasował hodowca , bardzo mu było żal , ale posłuchał . I nie może się do dziś nachwalić Martina : ta dziewiątka okazała się fundamentem znakomitej dziś jego drużyny…
Dopowiedzmy jednak : intuicja to pewien dar , tajemnicza wewnętrzna dyspozycja, musi jednak mieć całkiem prozaiczną podbudowę : solidną wiedzę o przedmiocie . Martin ma ją w jednym palcu.
Jego mistrzowska kolekcja to efekt krzyżowania ptaków z czterech linii . Przede wszystkim potomków gołębi od nieżyjącego już Dirka Verstepa , wielkiego niegdyś majstra , „ gołębiarskiego geniusza”, u którego Martin „praktykował” i od którego nauczył się bardzo wiele , zwłaszcza tajników selekcji. U schyłku życia Dirk sprzedał Martinowi 10 swych najlepszych ptaków , w tym legendarnego „De 79” . Krew tego właśnie gołębia płynie dziś w omal każdym ptaku Martina. Pozostałe linie to gołębie od Mederstgta , od spółki „ H i O” ( nigdy nie podawali pełnych nazwisk!) i od Keesa Bosua ( z linii Koopel). Ostatnio wprowadził piątą linię : gołębie od Belga Jana Nooyensa .
Nie sposób nie podkreślić , że wszystkie gołębie Martina to ptaki silne i szybkie , przy tym nadzwyczaj uparte , dzięki czemu świetnie się sprawują w lotach trudnych, np. w upale czy pod wiatr ( dodam , że hodowca preferuje loty na dystansach od 400 do 700 km). A ma ich Martin obecnie ok. 250 ( 40 par rozpłodowych , 40 par lotowych , ok. 100 młodych). I ciągle przykłada jak największą wagę do odpowiednich kojarzeń. Jego zasada : kompletny z kompletnym . A „kompletny” to gołąb spełniający wszystkie pięć kryteriów , jakimi się kieruje w ocenie ptaka : oko, mięśnie , ciało ( jego balans , równowaga), skrzydło i rodowód . Jego talent w zakresie selekcji stada dorównuje – twierdzą holenderscy hodowcy – talentowi de Werda.
Karmi swe ptaki karmami z różnych firm ( po prostu je co jakiś czas zmienia), uodparnia lekami z Travipharmy ( pięć dni pred sezonem : przeciw żółtemu guzkowi i salmonellozie) , z tej firmy są też dodatki , jakie stosuje cały rok : Forte-Vita i Setracholz. W sezonie co trzy tygodnie 2-3-dniowa antybiotykowa kuracja przeciw kokcydiozie , salmonellozie i ……….. Lotuje totalnym wdowieństwem ; ptaków przed lotem nie motywuje pokazywaniem im partnerów…
Nasza wizyta przeciąga się , ale Martin nie przejawia oznak niezadowolenia , przeciwnie – ożywia się coraz bardziej. I w pewnej chwili sam się jakby reflektuje : co się ze mną dzieje – śmieje się. I nawet zgadza się nam sprzedać po parze ptaków, i to za całkiem niewygórowana cenę , co – wiedząc o nim co nieco – traktujemy jako wyróżnienie . Wiemy przecież , że byle komu ich nie zbywa . A jego gołębie są naprawdę bardzo wysoko cenione i poszukiwane , więc chętnych jest zawsze wielu . Podobnie jak i tych , którzy , znając jego talent do oceny gołębi , chcieliby uzyskać pomoc przy zakupach. Rzadko ulega takim prośbom. W ogóle mówi , że to , co w naszym sporcie najważniejsze , tzn. sława i pieniądze, specjalnie go nie interesuje. Bo już to miał i ma. A jego gołębie pracują też dziś na sukcesy wielu wybitnych hodowców . Choćby tych , o których wspomniałem na wstępie i o których już tu pisałem.
„Przystępnością” Martina jest też zaskoczony Gerard Schalkwijk. A ta ich odnowiona znajomość – jak się dowiaduję – trwa nadal , hodowcy się z sobą często kontaktują i Gerard ma od paru tygodni to , o co zabiegał od siedmiu lat : gołębia od Martina van Zona…
A gołębiarstwo , sport gołębiarski to – twierdzi Martin – sprawa dość prosta.
Trzeba tylko przestrzegać kilku zasad .
To chyba te , które wynotowałem w trakcie naszej długiej z nim debaty.
Przekazuję je pod rozwagę kolegom hodowcom: może warto je przemyśleć i zastosować?
1. W niedzielę po locie spokojna analiza tego lotu ,
2. Na początku tygodnia – trening – godzina dziennie,
3. Dobry gołębnik to dobre wyniki. A pajęczyna w gołębniku to oznaka dobrego klimatu,
4. Na początku sezonu dogrzewać gołębniki w zimniejsze noce ,
5. Wdowcom przyciemniać do połowy tygodnia, 6. Zima pary trzymać razem , bardziej się do siebie przywiązują, 7. Cele sprzątać raz w tygodniu, 8. Gołębie trenować z flagą , 9. W środę dopuścić samice do samców ( motywacja!) , 10. Cały tydzień w karmie 10-15 proc. jęczmienia , 11. Pod koniec tygodnia – olej i orzechy plus łuskany słonecznik . Przed początkiem sezonu 6-dniowa kuracja mieszanką antybiotyków, w sezonie – takaż kuracja przez jeden dzień© w tygodniu , 12. Koszować co tydzień! , 13. Po locie pozwolić na bycie par z soba do następnego dnia, 14. Do koszowania tylko gołębie „jak napompowane dętki” , 15. Gołąb ma mieć krótkie przedramię , ostatnie lotki – dobra wentylacja , aktywna część działa jak wiosło, 16. Gołąb musi być „kompletny”( tzn. spełniać kryteria dobrego oka, mięśni, skrzydła ) , 17. Dobrego gołębia trudno utrzymać w rękach, 18. Cały czas szukać dobrych gołębi , 19.Tylko z dobrymi zaczynać hodowlę , 20. Nabywać ptaki tylko z dobrej rodziny , 21. Pamiętać , że są wybitne pary rozpłodowe i strać się mieć takie, 22. Nie ma potrzeby zaglądania w gardło gołebia, 23. Pogoda ma wpływ na wartość gołębnika , 24. Elektrolity dawać przed i po locie ,25. Nie motywowac ptaków przed lotem , 26. Starannie przyglądać się dobrym gołębiom , analizować , porównywać , wyciągać wnioski.